#strongiswoman

Kiedy słyszysz słowo „crossfit” w Twojej wyobraźni momentalnie pojawia się wizja morderczych treningów, wielkich ciężarów i wszechobecnych mężczyzn, bo większość z nas uważa, że tylko oni są w stanie to przeżyć.  Wiem, znam to. Sama też żyłam w tym przekonaniu do momentu, w którym postanowiłam sprawdzić, jak to z tym „crossfitem” w rzeczywistości jest i… naprawdę się w nim zakochałam, a dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez trenowania, ciężarów i sztang. Ale zacznijmy od początku…

Przeglądając internety setny raz tego samego dnia, natknęłam się na artykuł o tym jak „crossfit” wspaniale wpływa na poprawę sprawności, wyglądu, kondycji i miliona innych rzeczy. Po porostu „crossfit cudotwórca”. Myślę: „Super”, a więc idę dalej, szukam informacji, o co chodzi w tym treningu i tu pojawiają się pierwsze schody. Po krótkim opisie, kilku filmikach pada stwierdzenie –

„To nie dla mnie! Ja ze sztangą, dużymi ciężarami? Nie, to nie może się udać”

…i temat znika szybciej niż się pojawił.

Niestety albo stety wrócił do mnie niczym bumerang, kiedy niczego nieświadoma wraz z moja paczką żelków, którym przysięgałam dozgonną wierność, oglądałyśmy sobie jeden z wielu telewizyjnych programów, a tam dziewczyna, którą kojarzyłam z portali internetowych  odmieniona, o co najmniej 10 kg, opowiada, że to wszystko zasługa crossfitu.  Wymiana spojrzeń z miśkami Haribo i szybka decyzja – trzeba to sprawdzić.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Znalazłam najbliższy box (wtedy jeszcze mówiłam na to siłownia, za co oberwało mi się parę razy od trenera 😉 ) i kolejnego dnia wybrałam się kupić karnet. Teren zbadany więc pora ruszać na trening. Nadszedł w końcu ten dzień, stawiam się w najlepszym sportowym wdzianku, jakie znalazłam w szafie, pełna energii, gotowa do działania, po szybkiej ocenie sytuacji, myślę – miałaś rację. Zaczyna się trening, a na sali jestem ja i ośmiu facetów, czyli to jednak prawda, że to sport dla mężczyzn. Nie chcąc jednak okazać się mięczakiem nie uciekam z boxa, a nawet postanawiam wrócić kolejnego dnia, czego dość szybko pożałowałam, bo trening pod jakże dumną nazwą Patriotic WOD (z okazji 11. listopada) okazał się zabójczy. Uświadomił mi istnienie mięśni, o których nie miałam zielonego pojęcia, a zakwasy w miejscach, w których w życiu bym się ich nie spodziewała nie pozwoliły podnieść się z łóżka przez pół kolejnego dnia. Jednak zauważyłam, że zaczyna mi się to wszystko podobać.

Zaczęłam chodzić na treningi regularnie. Było ciężko, owszem, ale takie są początki. Pusta sztanga nad głowa miotała mną po całej sali, o przysiadach z dodatkowym obciążeniem mogłam pomarzyć, a kiedy trener kazał podciągać się na drążku, patrzyłam na niego i czekałam, aż powie „No dobra, żartowałem sobie tylko”, jak się domyślacie, nie żartował 😉 Z czasem pojawiał się progres. Osoby trenujące na pewno są w stanie zrozumieć, jak cieszy kolejny podniesiony kilogram. Nie ukrywam, że z każdym następnym treningiem wciągało mnie to coraz bardziej i nawet nowy sezon „Plotkary” nie cieszył mnie tak bardzo, jak ręce zdarte na drążku pierwszy raz. Co więcej, zostało to nawet skrupulatnie udokumentowane okolicznościową sesją fotograficzną 😉

Tak przeszło minęło już prawie dwa lata odkąd zaczęła się moja przygoda z CrossFitem. Trening stał się nieodłącznym elementem każdego dnia. Ciężary rosną, skończyły się tańce ze sztangą i coraz częściej słyszę „ A pamiętasz, jak zaczynałaś, to nie byłaś w stanie tego zrobić”. Teraz z pełną świadomością mogę przyznać, że CrossFit wpływa na poprawę sprawności, wyglądu, kondycji i miliona innych rzeczy 😉 I co najważniejsze teraz jestem pewna, że to sport także dla kobiet.

Nie da się ukryć, że ważna rolę odgrywa miejsce, w którym zaczynamy, a najważniejszą trener.  Ja miałam to szczęście, że trafiłam w dobre ręce, na człowieka z ogromna wiedzą i nieograniczonymi pokładami cierpliwości.  Bardzo wymagającego, ale z wielką pasją, którą mnie bez wątpienia zaraził. Dzięki CrossAthlete, bo każdy kolejny PR to także Twoja zasługa 😉 Niestety nie powiem, że zawsze było pięknie i kolorowo, bo zdarzały się kryzysowe momenty i zupełny brak chęci do treningu, ale na szczęście nigdy nie trwało to zbyt długo.

Przygoda się nie kończy, a właściwie dopiero się zaczyna. Jeszcze kilka trudnych elementów do opanowania przede mną i hektolitry potu do wylania. Mimo, że niektóre rzeczy idą bardzo opornie, nie poddaje się i już nie mogę się doczekać kiedy w końcu uda mi się zrobić swojego pierwszego muscle up’a 😉 Zatem dziewczyny sztangi w górę i pamiętajcie #strongiswoman 😉

 

Autor: Patrycja – studentka architektury, trenuje CrossFit od listopada 2015 (sorry za jakość zdjęć, ale kopiowaliśmy z IG)

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *